W zwiazku z tym, ze pognalo mnie na drugi koniec swiata to i dokumentacja siedliskowego zycia nieco przycichla. Choc wszelkie plenipotencje i dostep do tajnych hasel logowania zostaly udzielone moim panom to jakos szalonego entuzjazmu do kontynuowania mojej pisaniny nie maja. Wybrali raczej konkretna robote i nadrabiaja jesienne zaleglosci w grabieniu lisci. Choc pogoda sprzyjala ogrodowym dzialaniom do poznej zimy to sie jakos nie zlozylo, zeby je ogarnac. Zreszta mielismy wazniejsze sprawy: przeprowadzka i poutykanie naszych dobr wszelakich na nowym miejscu tak zeby nasz nowy dom miesiacami nie wygladal jak schronisko dla bezdomnych, skutecznie pochlonely nasze mysli i sily. A przeciez tych lisci to na tony mamy, bo to wiejska zagroad a nie wysublimowany wielkomiejski ogrodeczek. Z calym szacunkiem oczywiscie dla miejskich zielencow.Co roku mordujemy sie z tymi liscmi, bo to przeciez i drzew wokol domu niemalo wiec jak to sie z nich zwali jesienia to po kolana mamy. Grabimy jesienia a wiosna poprawiamy. I wtedy nachodza biednego czlowieka czarne mysli, jaby je tu w pien wyciac i miec spokoj, ale na szczescie w pore rozsadek nad desperacja bierze gore i drzewa ciagle maja sie dobrze. A latem ........... na hamaczku.......... w cieniu, szelest listkow - jak w raju.
Jest plan zakupu maszyny co by te liscie za nas zbierala, ale to na razie mgliscie rysujaca sie i blizej nie okreslona przyszlosc. Poki co zapisujemy chetnych wolontariuszy na jesienne grabienie, sprzet roboczo - ochronny do pracy w komplecie z liscmi.
A roboty doglada ORI.
A ja korzystajac z dobrego serca mojej siostrzyczki i cierpliwosci jej rodziny jestem w wielkim miescie na drugim koncu swiata.
Chicago downtown i ja.
Niestety dzisiejszy post bez polskich znakow, poniewaz sprzet na ktorym pisze takowych nie posiada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz