niedziela, 21 grudnia 2014

Pogoda: dobra i zła.

Po zimie nie ma śladu. Czasem to nawet wydaje się że idzie wiosna. 





Choć zdecydowanie za mało słońca jak na przedwiośnie. Nastał bowiem ten ponury listopadowo - grudniowy czas kiedy  trzeba uważać żeby nie przegapić krótkich chwil ze słońcem. Świeci krótko i  rzadko, nie ma szansy żeby się nim nacieszyć. Nie zdąży błysnąć i już go nie ma. Za to  temperatura ! Wczoraj np :  + 8   jak  na drugą połowę grudnia to całkiem ekstremalnie,  mając jeszcze   na uwadze  nasze sąsiedztwo z suwalskim biegunem zimna.  Zanosi się też niestety na święta bez śniegu :(  Trochę szkoda, bo na same święta mogłoby być biało, tak bardziej nastrojowo i świątecznie,  ale  cóż siła wyższa. Choć nie ukrywam,że takie procesy pogodowe jak ostatnio nastały, mają też i swoje zalety, szczególnie od czasu kiedy mieszkamy na wsi. Był mróz i śnieg żeby można było oczy i duszę nacieszyć zimową aurą, poczuć mroźne wiejskie poranki, ale w czas  minęły. Tak że wiejski człowiek nie zdążył ich znienawidzić  odśnieżając bez końca  swoje zagrody albo  marznąc kiedy przez zapomnienie  albo lenistwo nie zadba  na ten przykład w nocy o piec. Bo to nie to co w bloku jednakowo cieplutko o każdej porze dnia i nocy. Bez konieczności zapisywania sobie w pamięci obowiązku regularnego podkładania do pieca. No ale jak się chciało mieszkać na wsi to też i trzeba zaakceptować palenie w  piecu i mniej cieplarniane warunki szczególnie rano kiedy trzeba wysunąć się  spod cieplutkiej kołderki. Także dla nas  takie + 8 w grudniu szczególnej szkody nie robi.  A niestety krainy wiecznej szczęśliwości nie ma i cały w tym ambaras to potrafić te mniej fajne rzeczy oswoić na tyle żeby nie stały się dla nas  koszmarem  i nie przesłoniły tego co sprawia radość. 
A radość sprawia nam np. przywracana do stanu używalności SIEŃ. Powoli bo powoli (bo własnymi siłami, głównie mężowskimi), ale do przodu. Mamy już drzwi wejściowe - niebieskie - bo taka była fantazja właścicieli,wróć: nie niebieskie tylko INDYGO: jeszcze nie granat ale już nie niebieskie. Nie jest to kolor jakoś przesadnie popularny dla drzwi wejściowych w naszej okolicy i sąsiadów na kolana nie powala, ale nam się podoba. I podobno muchy go nie lubią. 



Po lewej stronie  wejścia powstaje taras na letnie śniadania i popołudniowe kawki ;)


                                       



Kolor w przybliżeniu może lekko plamiasty ale to dopiero pierwsza warstwa ostateczna będzie na zakończenie remontu.
I jest też podłoga.


A na poprawę nastroju kawka z pianką ze śmietanką ;)



sobota, 6 grudnia 2014

Od roku na wsi.

Minął rok od kiedy mieszkamy na wsi ! Zleciał nie wiedzieć kiedy. Zrobił się kolejny sezon palenia w piecu, odśnieżania i mniej lub bardziej zimowej aury. Nie będę się tu  doszukiwać  przewagi wiejskiego życia nad miejskim i odwrotnie, bo myślę, że jak wszystko ma swoje wady i zalety.
Bardzo dokładnej analizy  jak to  z tym wiejskim życiem bywa  dokonała moja znajoma na swoim blogu  TU
Ale jak  się  takie cuda  ma  za oknem, to  żadne inne miejsca  nie w głowie :)












piątek, 21 listopada 2014

Mąż konstruktor i akcja narodowa

Zanim o Mężu i akcji to chciałabym zrobić dopisek do poprzedniego posta. Bowiem w sprawie Babcinego ogródka pojawiły się nowe informacje! Jako, że temat jest bliski nie tylko mnie, ale również moim Siostrzyczkom, to otrzymałam telefon od jednej z nich, że w Babcinym ogródku gościły również, zwyczajowo wówczas nazywane: pańskie serca i mazury. Pańskie serca to dzisiejsza serduszka (z tych wysokich) tutaj jest między nami (siostrami) zgoda. Natomiast bój idzie o mazury. Tutaj już ani  pewności ani zgody nie ma. Bowiem druga moja Siostrzyczka wciągnięta do rozstrzygnięcia zagadki twierdzi, że te mazury to nic innego jak rumianki (margerytki, jastruń). No mnie to nijak nie pasuje do roztaczanych przez rodzinę opisów ówczesnego kwiecia . Ponieważ moja pamięć nie sięga czasów o które spór idzie, szukałam pomocy w internecie , ale i on milczy w tym temacie . Więc jasności nadal nie ma.  Ale popytam jeszcze po dalszej rodzinie i zagadka do wiosny być może się rozwiąże :)
A w obecnym życiu ogrodowym - był czas na liście ! Znaczy się na ich grabienie. Ale ....... szczęśliwość straszna zapanowała u nas bo dzięki mężowskiej zmyślności zostaliśmy uwolnieni od znojnej i przyprawiającej o stany depresyjne (w przypadku wiatru od sąsiada) roboty .
Mąż- konstruktor  zmodernizował kosiarkę!  I oto się okazało, że zostaliśmy uwolnieni od morderczej roboty przy grabieniu nieprzebranej ilości opadłych liści.
Taaadamm. Małżonek i jego wynalazek.




A to efekt pracy kosiarko zbieraczki.


Wystarczyło tylko z zakamarków, powymiatać i już. Bo przecież gdyby nie ta mechanizacja to z pewnością zostalibyśmy z  tym listowiem do wiosny. A wiosną?  Istny koszmar. Bowiem te piękne, jesienne, kolorowe, wdzięcznie z drzew opadające w zatrważających ilościach listeczki po zimie zmieniają się w coś na fason lekko nadgniłego  kompostu, który trzeba grabkami wyrwać z trawy i wywieźć.  A tak mamy luzik :)

I po pracy:





Przyłączamy  się do akcji "Jedz jabłka  na złość Putinowi"   co prawda w lekko procentowej  formie ;) ale  jabłka mamy własne więc aby rozładować nieco embargo - popijamy cydr ! No i jest  przyjemnie, pożytecznie i to  wszystko w narodowym duchu. Co prawda pesymiści twierdzą, że takie akcje to co najwyżej mogą naród do pijaństwa na złość Putinowi doprowadzić, ale nam się podoba :) oczywiście w przyzwoitych ilościach !

PS. A od dziś mamy zimę wszystko przykrył pierwszy śnieg.





środa, 12 listopada 2014

O piwonii, marcinkach i Babci Frani.

Wczesną jesienią w najpopularniejszym w Dąbrowie markecie kupiłam kilka sadzonek marcinków. Od dawna mam do nich wielki sentyment, bowiem zaraz po piwoniach przypominają mi moją Babcię Franię. Babcia odeszła wiele lat temu.  Mimo to czerwone piwonie, marcinki i niebieska ostróżka na zawsze już pozostaną dla mnie kwiatkami z babcinego ogródka. 
Oddzielony płotem zagonek ziemi wzdłuż szczytowej ściany domu, to było miejsce na kwiatki i wczesne warzywa w czasach mojego dzieciństwa. Kiedyś nie było mody na ograniczanie ptactwu domowemu wolności, chodziło gdzie im się tylko podobało, toteż żeby coś uchować z ozdobnej roślinności trzeba było to ogrodzić. A i to zdarzało się, że takie ptaszysko wdarło się przez płot do ogródka i szkody narobiło. Teraz jest odwrotnie rabatek się nie ogradza tylko ptactwo trzyma w zamknięciu. Ot, taka zamiana. 
Nasz ogródek zdobiły jeszcze dosadzone już chyba przez moją Mamę narcyzy, nasturcja, mięta .......  i tyle pamiętam z tego ogródka. Wszystkie to mam teraz u siebie na swoim zagonku :)  
Piwonię, te same krzaczki, które miała Babcia,udało mi się  uratować. Przetrwały porzucone na wiele lat w zarośniętym chaszczami miejscu gdzie był ogródek. Kiedy zapadła decyzja, że remontujemy mój rodzinny dom i zaczęliśmy ogarniać też przestrzeń wkoło domu, przesadziłam  babcine piwonie. Bałam się że nic z tego nie będzie, bo przez chyba, pierwsze dwa sezony nie kwitła i taka byle jaka była. Ale Babcia Frania gdzieś tam w górze ciągle chyba bardzo lubi piwonie ;) bo teraz roślinka ma się całkiem dobrze.  Marcinki natomiast niestety się nie uchowały. Przepadły gdzieś w zielsku, kiedy nikt tu nie mieszkał. Babcine marcinki, były wysokimi bylinami, które wyrastały ponad płotem i rosły sobie  w kącie ogródka przy ścianie domu. 
Te które kupiłam to niestety miniaturki góra 20 cm. ale też są bardzo fajne I póki co będą zastępowały te "prawdziwe".


Tutaj posadzone już w ogródku

Dzisiaj już niestety tak ładnie nie wyglądają,  jesień zrobiła swoje, ale mam nadzieję , że w przyszłym roku znowu będą cieszyć oczy. Takie prawdziwe, Babcine widuję jeszcze w niektórych zagrodach w okolicy, ale jakoś nie mam śmiałości żeby poprosić o sadzonki.

Ostróżka



Ta już posadzona przeze mnie, ponieważ oryginał  niestety też nie przetrwał. Kiedy zaczęłam sadzić koło domu kwiatki (choć w planach kwiatków miało nie być tylko trawa) jakoś tak odruchowo zaczęłam szukać tego co kiedyś u nas rosło.  Trochę się naszukałam tej ostróżki, bo kompletnie nie wiedziałam jak to, to się nazywa. Mgliste wspomnienia podpowiadały, że wysokie to było i niebieskie, ale od czego się ma internet! Tu właśnie znalazłam rozwiązanie zagadki z Babcinego ogródka. Odkryłam nazwę,  zamówiłam sadzonki i ostróżka sobie rośnie a i Babci  mam nadzieję się podoba ;)  

wtorek, 28 października 2014

Domowe kostki rosołowe i dżemowe eksperymenty.

Może kostki rosołowe to akurat niezbyt trafna nazwa bo nie robię do nich żadnego wywaru z mięsa. To tylko zmiksowane  warzywa, przyprawy i oliwa. W zależności od fantazji, potrzeb i możliwości czasem robię je  bardziej warzywne a czasem ziołowe. Fantazjować z kostkami można do woli, co tam komu w duszy gra. Kiedyś wydawało mi się,że to strata czasu robienie takich "przypraw" bo przecież  świeże warzywa są dostępne cały rok. Ale taka domowa kosteczka, zrobiona z własnych warzyw, dodana na koniec gotowania zupy albo np. spaghetti  to  mmm, nie dość, że smakuje to i pachnie  na cały dom. 




A tu proszę takie cuda z warzywnika. Niestety nie mojego. To włoska odmiana kalafiora. Podobno bardzo smaczna i zawierająca wiele witamin i minerałów, aczkolwiek my chyba pozostaniemy przy podziwianiu tego cudaka.



A eksperyment dotyczy pigwy, a dokładniej chyba pigwowca (nie bardzo wiem jaka jest dokładnie  między nimi różnica). Udało mi się, całkiem niedawno zresztą, zrobić właśnie z pigwy dżem. No i nie ma w tym niby nic nadzwyczajnego, ale kiedyś już czyniłam próby w kierunku wytworzenia takiego własnie przetworu, ale efekt tej roboty był jakże  daleki od oczekiwań. W związku z tym na całe lata zarzuciłam próby zrobienia czegoś w miarę zjadliwego z tej pigwy. Słysząc jak ktoś się zachwycał  smakiem pigwowych konfitur przechodziło mi przez myśl coś o braku wyczucia smaku u tego kogoś,albo nadprzyrodzonych zdolnościach kulinarnych, żeby z twardego jak kamień i okrutnie kwaśnego owocu zrobić coś nadającego się do  zjedzenia  a przy tym jeszcze smacznego. 
A w tym roku niespodzianie,  zostałam obdarowana torbą pigwy no i cóż. Na robienie naleweczki małżonek czasu nie miał, a ja do wyrobów wyskokowych talentu nie posiadam, więc chcąc nie chcąc trzeba było się brać za  dżem. I odkryciem na miarę lotu w kosmos okazało się zmiksowanie lekko podgotowanych owoców! Dodałam cukru, trochę wody i dżemik pychota. Ot cała filozofia, jak to mówią dla chcącego nic trudnego. Choć dziecko moje (świeżo upieczony student) uznaje tylko za prawdziwy dżem wyłącznie koloru czerwonego (czyli truskawkowy ;)  
Ale jak dla mnie super.





Pigwowy dżem kolorem bardzo przypomina dżem z  mirabelek, do których to wróciłam po wielu, wielu latach. Dzięki uprzejmości pewnej uroczej Asi, przypomnieliśmy jakie one pyszne.

poniedziałek, 13 października 2014

Czy to lato czy to jesień ?

Lato wróciło ! Jest tak ciepło że gdyby nie te jesienne kolory to  można by sądzić  że kolejne w tym roku lato mamy. Odkąd mieszkamy na wsi jakoś bardziej obchodzi  nas pogoda. Może dlatego że dużo więcej czasu spędzamy na podwórku. Bo kiedyś to z domu do samochodu z samochodu do pracy, a w robocie to właściwie wszystko jedno jaka ta pogoda była. Lepiej nawet jak  byle jaka bo i serce mniej bolało  siedząc w robocie jak lał deszcz. A taka aura jaką mamy teraz mogłaby trwać  nawet do samego Bożego Narodzenia. Jest pięknie.  Najsławniejsza złota  polska jesień to chyba w Bieszczadach, ale nasza podlaska niczym jej nie ustępuje.



















Mgły o świcie.


niedziela, 28 września 2014

I po lecie.

I lato się skończyło. Już kawka na tarasku  to  raczej ekspresowo i w ciepłym sweterku. I wieczorem chłody panują, także kominek wrócił do łask.   Świat  nasz wiejski zupełnie już jesienny.  Pola opustoszały, rolnicy pozbierali  już prawie wszystko co tam któremu w polu urosło.  Zrobiło się  żółto, złotawo, brązowo, purpurowo....... barwnie po prostu.  Dla mnie taka wczesnojesienna  aura jest bardzo przyjemna,  lubię jesienne klimaty, jest tak jakoś inaczej, bardziej nastrojowo,  melancholijnie trochę jakby spokojniej, wolniej.

o i złodziejka ryb czapla na fotografię się złapała.











To tak bardziej duchowo  bo w ziemskim naszym życiu robotyyyyy ........ nie ubywa.
Bo oto rozpoczęliśmy kolejną rzecz !  Remont naszej sieni lub jak niektórzy moi domownicy mówią ganku.  Jest to główne wejście  do naszego domu. Nie żeby wszystko inne było już skończone, co to to nie, napoczętych robót mamy po szyję, ale jako kolejny front robót.
Domek dla gości jest na tyle zrobiony, że i zimą można będzie uzupełnić  brakujące rzeczy czyli  głównie wyposażyć w sprzęt i meble. I mam nadzieję, że do wiosny będzie oficjalnie ukończony. No a teraz to trzeba nasze domostwo   do zimy trochę podszykować, żeby nam zaspy śniegu do domu nie nawiało. Przede wszystkim właśnie wstawić nowe drzwi wejściowe bo stare niestety musiały,  przy okazji robienia  elewacji, wylecieć bowiem od  dawna już miały za sobą  swoje cechy nie tylko estetyczne ale i użytkowe.


Te brązowe, które widać w głębi sieni  też są do wymiany. No i póki co to taki plan związany z  sienią, bo na dalszy wystrój pomieszczenia pomysłu brak. Powierzchnia sieni niestety nie powala, a potrzeby ogromne. Bo czego to ja tam bym nie chciała zmieścić ! Całą furę bardzo użytecznych  i trochę mniej użytecznych ale jakże potrzebnych  rzeczy ;-)  Ot choćby taką zamrażarkę bardzo przydatny skądinąd sprzęt na który niestety w kuchni zupełnie  miejsca nie ma. A dodatkowo jakieś szafy by się przydały, komody, może jakaś  etażerka coby  miłe dla oka cacko się zmieściło i od progu oczy  cieszyło a i  siedzisko nie zaszkodzi   żeby buty wygodnie można było założyć i półeczka  jakaś zgrabna a i wieszaczki by się przydały . Nooooo i żeby jeszcze przestronnie było bo jakoś tak fajniej jest jak się drzwi do domu otwiera i jest widno i przestronnie. A  tu na te wszystkie potrzeby  coś około 6 metrów!


A to nasz dom z lekkim nieładem od frontu, ale to w związku z przebudową sieni.  


w kosmosach
tu jeszcze przed remontem

 a tu jeszcze wcześniej


Ale wracając do jesieni to nie ma jej  bez wrzosów.