poniedziałek, 17 marca 2014

Relacja na odleglosc.

W zwiazku z tym, ze pognalo mnie na drugi koniec swiata to i dokumentacja siedliskowego zycia nieco przycichla. Choc wszelkie plenipotencje i dostep do tajnych hasel logowania zostaly udzielone moim panom to jakos szalonego entuzjazmu do kontynuowania  mojej pisaniny nie maja. Wybrali raczej konkretna robote i nadrabiaja jesienne zaleglosci w grabieniu lisci. Choc pogoda sprzyjala ogrodowym dzialaniom  do poznej zimy to sie jakos nie zlozylo, zeby je ogarnac. Zreszta mielismy wazniejsze sprawy: przeprowadzka i poutykanie  naszych dobr wszelakich  na nowym miejscu tak  zeby nasz nowy dom miesiacami   nie  wygladal  jak schronisko dla bezdomnych, skutecznie pochlonely nasze mysli i sily.  A przeciez tych lisci to na tony mamy, bo to wiejska zagroad a nie wysublimowany wielkomiejski ogrodeczek. Z calym szacunkiem oczywiscie dla miejskich zielencow.Co roku mordujemy sie z tymi liscmi, bo to przeciez i drzew wokol domu niemalo   wiec jak to sie z nich zwali jesienia to po kolana mamy. Grabimy jesienia a wiosna poprawiamy. I wtedy nachodza biednego czlowieka czarne mysli, jaby  je tu w pien wyciac i miec spokoj, ale na szczescie w pore  rozsadek nad desperacja bierze gore i drzewa ciagle maja sie dobrze.                   A latem ........... na hamaczku.......... w cieniu, szelest  listkow - jak w raju.
Jest plan zakupu  maszyny co by te liscie za nas zbierala, ale to na razie mgliscie rysujaca sie i blizej nie okreslona przyszlosc. Poki co zapisujemy chetnych wolontariuszy  na jesienne grabienie, sprzet roboczo - ochronny do pracy w komplecie z liscmi. 



A roboty  doglada  ORI.



A ja  korzystajac z dobrego serca mojej siostrzyczki i cierpliwosci jej rodziny  jestem  w wielkim miescie na drugim koncu swiata.
Chicago downtown i ja.







Niestety dzisiejszy post bez polskich znakow, poniewaz sprzet na ktorym pisze takowych nie posiada.